Mężczyzna z sercem dziecka

Cały czas dzieciństwa i szkoły średniej był dla mnie ciągłym zabieganiem o to, żeby coś się wokół mnie działo. Musiało być śmiesznie i zabawnie. Musiało być czasem głośno, dosłownie aż do bólu. Musiało być wokół mnie wszystko, co najlepsze, najszybsze, najbystrzejsze, naj… Sam miałem o sobie mniemanie kogoś super, wyjątkowego, kogoś, kto może przenosić góry. Często z nikim się nie liczyłem, patrząc tylko i wyłącznie na swoje dobro, ale kiedy byłem sam na sam ze sobą, nie potrafiłem we własnym domu spojrzeć sobie w oczy.

 Doskonale wiedziałem o swoich złych zachowaniach, jednak siła grupy i presja otoczenia była zawsze większa ode mnie samego, a ja szukałem w niej oparcia, ucieczki od problemów, namiastki bezpieczeństwa i bycia zauważonym. Lubiłem się dużo śmiać i żartować, ale nie z siebie. Unikałem mówienia o sobie. Kiedy tylko ktoś zwrócił mi uwagę na niestosowne zachowanie, natychmiast się obrażałem i nie chciałem z kimś takim mieć nic wspólnego. „Jak on śmiał, jak ona mogła powiedzieć coś źle o mojej osobie?!” – myślałem wówczas. Tak rozumiałem napomnienia i wszelkiego rodzaju inne uwagi na mój temat, kiedy piłem. Dziś, gdy nie piję, wiem, że były jak najbardziej słuszne. Jednak ja z moim chorym od alkoholu myśleniem i z tym, co się we mnie działo, często nie byłem na miejscu. Oderwany od rzeczywistości spędzałem dnie i noce, balansując od jednej grupki ludzi do innej, takiej, która dałaby mi choć trochę poczucia bezpieczeństwa i bycia nieodrzuconym. Alkohol spajał wszystkie moje wyobrażenia i ludzi z tamtych czasów, a ja kompletnie nie widziałem, gdzie kończy się dobro, a gdzie zaczyna zło wokół mnie. Dopóki moje sumienie nie zostało całkowicie zatarte, często wołałem o pomoc do Boga, jednak nie chciałem podejmować żadnej pracy z samym sobą na dłużej, żeby tylko nie dotknąć głębi spraw, brudu i smrodu, jaki krył się pod maską wiecznie uśmiechniętego człowieka i „duszy towarzystwa”, – Wojtka. Żyłem w ciągłym kłamstwie i obłudzie, uciekając bez końca od siebie samego.

Pamiętam z dzieciństwa, że naprawdę byłem dobrym dzieckiem, ale z brakami, o których rodzice nie mieli pojęcia lub nie chcieli ich ruszać. Kiedy codzienne sprawy nie układały się po mojej myśli, mama nauczyła mnie „nie rozdrapywać ran”, co sprawiło, że w tym mirażu trwała wiecznie; to była fałszywa radość i świat bez wad. Często wyręczała mnie w wielu sprawach, a to dawało jeszcze więcej czasu i swobody, żebym postępował w życiu jak chciał i miał gdzieś jakiekolwiek zasady i reguły norm społecznych. Pragnęła także zastąpić mi ojca, który pił i sam miał ze sobą problemy. Usilnie się starała, jednak było to niewykonalne, więc poległa na poligonie prób i błędów. Po pewnym czasie ja sam nieświadomie z syna stałem się mężem, który miał zapewnić choćby bezpieczeństwo materialne w domu. Matka była nadopiekuńcza, a ja jako syn przejąłem rolę ojca i nawet tego nie zauważyłem. Kiedy prawda o mnie i moich rodzicach stawała się coraz bardziej niewygodna, świetnie wszystko potrafiłem sobie poukładać, pijąc i paląc marihuanę. „Przecież pomagam, jestem dobrym synkiem, zaradnym, bystrym, sprytnym…” – myślałem. Żyłem w kłamstwie, ślizgając się po pozorach i emocjonalnej powierzchni. Bez kompletnej znajomości siebie oszukiwałem wszystkich, trwając w oddzieleniu od swojego prawdziwego ja.

Pamiętam, jak mama z tatą bardzo chcieli zbudować dom dla mnie i moich braci, jednak nie potrafili dążyć do czegoś znacznie prostszego – wyrazić prawdę o tym, co dzieje się w naszej rodzinie. Wszystkie brudy, począwszy od dziadka alkoholika, były od pokoleń zamiatane pod dywan, żeby tylko dzieci mogły wychowywać się „w spokoju”. Chociaż nikt nie wypowiedział prawdy o naszej rodzinie ani wtedy, gdy byłem chłopcem, ani w moim życiu dorosłym, nieświadomie przejąłem rodzinne wzorce zachowań, postępowania i podejmowania decyzji. Zacząłem funkcjonować tak, jak moja rodzina, dlatego stałem się mężczyzną z sercem dziecka. Przyjąłem wiele złych zachowań za normę moralną i nie pojmowałem, dlaczego czasami czegoś nie wolno albo po co są dane zasady. W dorosłym życiu nie rozumiałem czasem prostych reguł i sprzeciwiałem się im, jak mężczyzna z sercem dziecka. Niedojrzały emocjonalnie, z deficytem miłości i wiary w siebie szedłem dalej przez życie, szukając nadziei.

Życie kawalerskie często miało smak wina, piwa, marihuany czy wódki. Zdarzały się weekendy bezalkoholowe, ale bardzo rzadko; wtedy nadrabiałem marihuaną. Przychodziłem do domu, kiedy chciałem i w stanie, w jakim chciałem. Za dnia wszystko wyglądało dobrze: nikt z głodu nie umierał, chodziłem czysto ubrany, byłem okazem zdrowia, miałem dobrą szkołę, kolegów, koleżanki, blokowe towarzystwo dla zabicia nudy i ciągłą chęć bycia kimś w życiu. Piłem, żeby przestać myśleć o sprawach ważnych. Zawsze chciałem być gdzieś, myślałem o tym, co już za mną, a rzadko widziałem, gdzie jestem teraz. Nie wkładałem wysiłku, jakiego potrzeba każdego dnia, aby być lepszą wersją samego siebie; nie chciałem myśleć. Ślizgałem się nieustannie, latami spędzając czas we wrocławskich szkolnych kiblach, żeby zapalić z chłopakami jointa i odhaczyć się od rzeczywistości, zamroczyć swoje prawdziwe ja i szukać lepszych miejsc, które istniały tylko w mojej wyobraźni – były ciągłą fikcją.

Pamiętam, kiedy stając się mężczyzną z sercem dziecka kompletnie nie rozumiałem świata dorosłych. Jedynie instynkt podpowiadał mi, co byłoby dobre dla mnie w danej sytuacji. Spełnianie własnych zachcianek, w tym zaspokajanie pożądliwości ciała i umysłu, nadawało sens dalszego życia. Okres szkoły średniej to wieloletnia katorga. Im więcej piłem i paliłem marihuanę z tymi, którzy uważani byli za dobrych kumpli, tym bardziej dostawałem w twarz od życia, a czasami od kogoś dosłownie. Nie miałem pojęcia, dlaczego inni mogą skończyć pić w odpowiednim momencie, a ja nie. Zawsze chciałem dotrzymać kroku towarzystwu w piciu i zabawie, ale po alkoholu nie potrafiłem. W tamtym czasie mocno zagłuszałem w sobie ten fakt i rodzący się z niego niepokój. Ciągle marnowałem czas na szukanie odpowiedzi, a kiedy już przychodziła i mogłem podjąć decyzję o zmianie, wracały emocje, które sprowadzały mnie do dalszego oszukiwania się i trwania w aktualnym stanie. Tłumaczyłem sobie, że jeszcze nie jest ze mną najgorzej. Jednak było! Po raz pierwszy zabrano mi prawo jazdy. Dosięgnęła mnie ogromna strata, lęk i obawa. Myślałem: „Co się ze mną dzieje i jak to ma dalej być? Co mówią o mnie ludzie? Ja muszę wszystkim pokazać, że nie jestem najgorszy!”. Potem nadal za pomocą alkoholu paradoksalnie wpadałem w kolejny wir udowadniania sobie

i innym, że nie jest jeszcze ze mną tak źle. Z każdym rokiem byłem coraz lepszym mistrzem w manipulacji i szukaniu rozwiązań dla własnego komfortu picia i zabawy. Moją maksymą stało się powiedzenie: „Hulaj duszo, piekła nie ma”. Byłem święcie przekonany, że mam zdobywać świat i brać z niego garściami, jak inni. „To, czego zapragnę, jest na wyciągnięcie ręki” – mówiła mi zamroczona alkoholem głowa. Kiedy trzeźwiałem, czekałem, aż wszystko się we mnie uspokoi, żeby znów kolejny raz móc powstać i znowu znaleźć inne, sobie podobne towarzystwo. Ta pętla, spirala moich katastrofalnych w skutkach decyzji, wydawała się nie mieć końca.

Czasy szkolne szybko minęły, a ja zdecydowałem o założeniu rodziny. Zanim jednak to zrobiłem, długo rozmawiałem z narzeczoną i pytałem, czy na pewno tego chce. Znaliśmy się już wtedy trzy lata. Wiedziała, jaki jestem i co się ze mną dzieje, ale ja nie miałem świadomości, kim jestem naprawdę. W tamtym czasie nikt z nas jeszcze nie wiedział, że jestem chory na alkoholizm. Żyliśmy jak wszyscy. Ile pokoleń z mojej rodziny i rodziny żony żyło tak, jakby nic złego się nie działo? – Żyli jak wszyscy, a temat uzależnień był poruszany tylko w gabinetach psychologów. Jak bardzo zostały wypaczone wartości moralne naszych rodzin, skoro byliśmy całkowicie zależni od swoich emocji i na nich próbowaliśmy budować kolejne pokolenie, nie usuwając przyczyny rozpaczy i tragedii rodzinnych, społecznych i ogólnokrajowych. Jak wiele było w tym błądzenia we mgle i niewiadomych. Bez wiary, nadziei, czasami i bez Boga szliśmy przez życie, pocieszając się wzajemnie, że jutro będzie lepiej; tymczasem ciągle i na nowo nie chciało być.

Wspólnie z żoną zaklinaliśmy rzeczywistość. Ja zacząłem wyjeżdżać na zarobkową emigrację, a dzieci zostawały w domu. Tłumaczyliśmy sobie wzajemnie, że jak tylko z naszym budżetem domowym wyjdziemy na prostą, przestanę już jeździć i zacznę żyć jak ojciec i mąż, będąc w domu po skończonej pracy razem z Kasią i z dziećmi każdego dnia, a nie raz na trzy dni lub tydzień. Oszukiwaliśmy się jednak. Świetnie manipulowałem żoną, żeby wyjeżdżać. Przychodziła mi myśl, że przecież tam, setki kilometrów od domu, nikt mi nie będzie zawadzał w dalszym piciu i ćpaniu. Zawsze chciałem się spełniać, podróżować, poznawać nowe miejsca, ludzi i kultury, a poznawałem przeważnie pijaków, narkomanów i ludzi bez serca. Tak utożsamiłem się z tym otoczeniem na wyjazdach, że stworzyłem świetne warunki dla rozwoju mojej choroby alkoholowej.

Po raz trzeci zabrano mi prawo jazdy za prowadzenie pod wpływem alkoholu. Kolizja z trzema innymi autami w ruchu drogowym postawiła moją pijaną głowę w stan najwyższej gotowości na trzeźwość. Po tych wydarzeniach w 2014 roku powiedziałem sobie, że już dosyć. Nie wiedziałem, jak się to skończy. Były dwie możliwości, które widziałem każdego dnia, a szczególnie wieczorem: umrę albo wybiorę życie i zmianę mojego postępowania. Poczekam, aż wszystko się uspokoi i zacznę żyć tak, jak żyłem dotychczas albo pójdę po pomoc gdziekolwiek i to natychmiast. Po raz pierwszy podjąłem ostateczną decyzję, w pełni zgadzając się na to, aby w moim pijackim życiu miała miejsce wola Boga, nie moja. Tak też się stało.

Trudno było się pozbierać, jednak kilka pierwszych wizyt u specjalisty do spraw uzależnień w rejonie miało dobry początek. „Skuliłem ogon” i posłuszny rodzinie chodziłem na pierwsze wizyty. Poznałem tam ludzi z problemami, które mocno mnie dotyczyły. To było nowe środowisko, ale bardzo mi bliskie. Co miesiąc zapijałem, jednak nie odpuszczałem. Pamiętam, jak uwalniające stało się wówczas mówienie tam prawdy o sobie. Każdego miesiąca boksowałem się z sobą, czy pójść na kolejną wizytę. „Przecież znowu zapiłem! To nie ma sensu!” – myślałem. Pamiętałem jednak o decyzji, jaką nosiłem w sercu, a nie tylko w głowie, więc chodziłem na terapię i mówiłem prawdę mimo wszystko. Nie miałem już nic do stracenia. Cały mój prestiż i życie w byciu naj. we wszystkim runęło z łoskotem o ziemię i nie miało szans się odbudować. Każdego tygodnia wstawałem o poranku trzeźwy, od wielu lat nareszcie prawdziwy, taki, jaki chciałem być od zawsze, tylko nie wiedziałem, jak tego dokonać. Od kilku lat, pomału, ale coraz stabilniej, normalny, bez dopalaczy i ogłupiaczy, przyznawałem się przed sobą i Bogiem, że sam sobie nie poradzę.

Konsekwencje pijackiego życia mógłbym mnożyć; było ich co niemiara: wiele grubego kalibru, jeszcze i ogrom tych mniejszych, także raniących mnie i wszystkich wokół. Jednak świadectwem mojego trzeźwego życia jest nieustanne trzymanie się jednej i tej samej decyzji o trzeźwości i pamięć o dobru jako małych punkcikach światła na drodze mojego życia.

Pamiętam rozprawę sądową, która odbyła się po kilku miesiącach od zdarzenia kolizji, jakiej byłem sprawcą po alkoholu. Myślałem już, że zamkną mnie jak recydywistę. Miałem z sobą zaświadczenie od pani psycholog. Napisano tam, że zgłosiłem się do poradni uzależnień dobrowolnie i jestem alkoholikiem. Sędzia zobaczył, wyjął telefon, zadzwonił podczas rozprawy do prokuratora i nagle wyrok uległ zmianie na najmniejszy z możliwych. Stałem się wielkim szczęściarzem, a moja radość nie miała końca. To był pierwszy osiągnięty cel – być rzetelnym w trzymaniu się prostej decyzji o uczciwości wobec siebie i innych. Całe zdarzenie poprzedziła moja modlitwa o wybawienie z opresji i dobre dla mnie zakończenie rozprawy. Bardziej motywował ją lęk i obawa przed karą, ale płynęła prosto z serca. Mimo wszystko postanowiłem szukać siebie, tym razem już nie sam, ale z moją Siłą Wyższą i ludźmi, których stawia mi na drodze.

W 2015 roku otrzymałem nowe życie i dar od Boga, który w dniu 8 marca natychmiast uwolnił mnie ostatecznie od dręczeń i obsesji picia. W tamtym czasie poznałem żywego Boga i poczułem ogrom Jego miłości, zrozumienia i akceptacji, jakiej od dawna szukałem, tkwiąc w uzależnieniach i tam nie znajdując. Dziś wciąż jeszcze noszę w sercu moje narodziny do trzeźwego życia. To był prawdziwy cud. Otwarty umysł i codzienna, wewnętrzna chęć do podejmowania małych kroczków może wiele odmienić na lepsze w życiu każdego alkoholika. Tego w tamtym czasie doświadczyłem.

Wszystko klarowało się powoli, ale coraz jaśniej. Zacząłem prawdziwie nowe, kolejne życie z nowym spojrzeniem, słyszeniem, postrzeganiem siebie i otaczającego mnie świata. Zniknął deficyt miłości, której brakowało w dzieciństwie, a wszelkie problemy rozwiązywałem trzeźwą każdego dnia głową. Tak od 2015 roku mijały kolejne lata mężczyzny, który nadal nosił w sobie serce dziecka. Uzdrowiony z dręczeń, palenia i picia, przepełniony miłością poznania żywego Boga, przez lata trzeźwości nie potrafiłem się w niej odnaleźć na dobre. Było wiele spraw do rozwiązania w sferze emocji i uczuć, niezrozumienia w relacjach z ludźmi i w różnych, nowych dla mnie sytuacjach. Szybko odkryłem, że w czasie, kiedy chorobliwie piłem, zdrowi ludzie, nie mający problemów z alkoholem i narkotykami, uczyli się życia na własnych doświadczeniach. Niestety przepiłem ten czas nauki, więc nawet na trzeźwo nie potrafiłem być odpowiedzialny, solidny, punktualny, obowiązkowy, miałem wiele zaburzeń w sprawach związanych z rolą ojca, trzeźwego męża i głowy rodziny. Kompletnie nieprzystosowany, w trzeźwym życiu zadawałem sobie pytanie: „Co jest nie tak? Przecież już nie piję. Dlaczego wszystko nadal się nie układa?”

Odpowiedzi szukałem cztery lata, aż w kwietniu 2019 roku dotarłem na grupę wspólnoty AA „Pomocna Dłoń”. Tam od razu się zaklimatyzowałem i poczułem, że znalazłem swoje miejsce. Niedługo po pojawieniu się w grupie zacząłem realizację programu 12 kroków ze sponsorem. To dało mi wytchnienie w moich poszukiwaniach wszystkiego, co się naprawdę jeszcze we mnie musi zmienić.

Tak właśnie zacząłem doświadczać, czym jest zdrowienie duchowe alkoholika żyjącego w trzeźwości, będącego szczęśliwym mężem i ojcem trójki dzieci.

Mam na imię Wojtek i jestem alkoholikiem.

Jedna uwaga do wpisu “Mężczyzna z sercem dziecka

Możliwość komentowania jest wyłączona.